piątek, 9 grudnia 2016

Koniec? Przerwa?

Moi mili, już jakiś czas temu przestało mi się uśmiechać, gdy pisałam do wiatru. Mam na prawdę niewiele czasu i kilka dodatkowych rzeczy, które również zabierają mi czas. Do tej pory starałam się pisać, być, przezwyciężać tę pustkę, ale... poległam. Nie wiem czy i ewentualnie kiedy blog wróci do życia. Powiem wam jedno, sami zadecydowaliście, że to już jest koniec naszej rozmowy. Chcę jednak, żebyście się nie smucili, w końcu niedługo Święta. Pozdrawiam was i na razie przestaję działać na tym blogu. Do ponownego spotkania.

Alicja

sobota, 3 grudnia 2016

Rozdział 12 cz.2



Mam dość. Po prostu. Ostatnio próbuje się dobić do Jace'a. I wiem, że mnie słyszy, ale nie odpowiada. Nawet nie ma pojęcia co on zrobił. Ale ja wiem i nic nie mogę z tym zrobić. Nie mogę go zatrzymać, uchronić od zrobienia największego błędu, który będzie kosztować ludzkość.  
Ostatnio często w nocy rozmawiam z Lucyferem. Jace odbierając mi moje przeznaczenie sprawił, że wszyscy zginiemy, zanim otworzy się Brama. I nie mogę mu tego powiedzieć, bo raczył mnie uciszyć, odciąć się ode mnie, nie słuchać ani słowa, które do niego mówię. 
On nie ma pojęcia co siedzi w mojej głowie. Nie ma bladego pojęcia jaką krzywdę mi wyrządził chcąc mnie ratować. Nie jest świadom, że odkąd zabrał mi kawałek mnie samej ciężko trenowałam każdego dnia, aż do braku tchu a nawet więcej - ostatnio zemdlałam, a potem jeszcze pewien czas miałam mroczki przed oczami. 
Alec był przerażony i teraz siedzę w mojej wielkiej komnacie. Mówi, że muszę nabrać sił, ale ja tego nigdy nie zrobię. Nie. Codziennie czuje, jak serce Vivien wariuje w mojej piersi. Czuje kłucie, kiedy tylko zbliży się do mnie szatyn, czuje jak ołów zalewa mi komory serca, kiedy mnie całuje. 
A to wszystko przez Anioły. Przez Jace'a, który nie jest świadomy, co zrobił. Nie wie, że serce Vivien to nie jest jakiś tam organ. To właśnie ono jest moim przekleństwem, a nie przeznaczenie. Moje przeznaczenie było moim jedynym ratunkiem, ale teraz nie ma już żadnego światła w tym ciemnym tunelu.
Serce kobiety woła. Woła, gdyż chce wypełnić rodzinne przeznaczenie. Nie wie, że machina nie ruszyła, że to nie czas, że nie ma jeszcze uzdrowienia dla mnie. 
I co mi po rozmowach z Lucyferem, skoro nawet on nie czuł tego strasznego bólu, kiedy chcesz po prostu przytulić się do ukochanego, ale sama myśl o nim boli i robisz wszystko, by się od niego oddalić. Wszystko, by nie dowiedział się, co strasznego zrobił jego parabatai i że jeśli nie wróci dojdzie do tragedii. 
I nie wróci. Przed chwilą mi to powiedział. Nie wróci i moje wołanie jest dla niego niczym. Może gdybym mu powiedziała, ale Lucyfer mi zakazał. On nie może się tego dowiedzieć. Gdyby Anioły się dowiedziały zniszczyły by wszystko. Po Tobiasie i Vivien został by tylko popiół, który prawdopodobnie spaliłby w niebiańskim ogniu niszcząc wszystko.
Czemu ?! Czemu to na mnie musiało spaść to przekleństwo ?! Co ojca podkusiło do nadania mi tego imienia, które nosi na sobie to brzemię ?! Bo co ?! Bo ona też miała na imię Clarissa ?! Pierwsza Morgensternówna. Córka Lucyfera ?! 
O Piekła ! Hadesie ! Tartarze !
Jak to cholernie boli ! 
Jak cholernie boli świadomość, że Jace właśnie zmierza do autodestrukcji. Moja piekielna moc, moc Lucyfera, którą mi odebrał nie jest dla niego do okiełznania. Bo jest w nim mój gniew, moja nienawiść do Nefilim, do Clave, Rady. On z tym sobie nie poradzi na dłuższą metę. 
Bo ja jestem silniejsza od Lucyfera. Mam jego anielską i piekielną moc, mam to co utracił, ten pierwiastek niebiański i jego miłość w sercu. Mam jego absolut. Ja byłam jego absolutem. I dlatego umiałam nad nim panować, choć tego nie rozumiałam. 
Ja miałam jego krew, jego geny, które nad wszystkim doskonale panowały wyczekując momentu, w którym w końcu zakończę istnienie najczarniejszej karty historii mojej rodziny. Tylko to trzymało mnie przy zdrowych rozsądkach, a teraz wariuje. 
Z bólu. Nie myślę jasno odkąd tylko stanęłam na nogi i dowiedziałam się, że żadne runy tropiące nie mogą odnaleźć Jace'a. 
Teraz została tylko śmierć, a raczej czekanie na śmierć z jego ręki. Z ręki Jace'a, bo choćby Anioły i Lucyfer wystawiły by całe hufce przeciwko niemu to on i tak jest silniejszy i nas pozabija. Moja moc w nim najpierw zabije go szukając krwi Lucyfera, a potem zabije nas wszystkich z gniewu. Przez mój gniew, który Jace nie umie okiełznać. 
Ale ja nie chce na to czekać. Chce to skończyć teraz. 
Zaraz. Ja chce to skończyć, czy to serce ? 
Chyba ono, bo zaklęcie sądzi, że wszystko się dokonało i prawowita właściciela organu żyje. 
Nie. Muszę walczyć... 
Ale to już koniec. Nie ma już nic. Jace się nie znajdzie na czas i umrzemy, i tak. A ja nie będę samolubna. Nie chce patrzeć na śmierć Alec'a, który przez runę parabatai nie czuje, jak mrok zaczyna opanowywać umysł Jace'a, jego serce. 
Na Tartar ! Jego serce nie jest sercem Vivien, które doskonale panowało nad mrokiem, który uważał ją za świętość i nie pozwalał na przejmowanie kontroli. Mrok Lucyfera, jego gniew nie może bowiem skrzywdzić nikogo o jego krwi. I co z tego, że Jace ma tchawicę Tobiasa ? To nic nie znaczy. Tchawica nic nie zmieni w genetyce blondyna, nie jest tak sprzężona jak serce ukochanej mojego przodka ze mną, a nawet gdyby - ona nie została objęta zaklęciem. Nikt bowiem nie przewidział takiego obrotu sprawy. Nikomu nie mieściło się w głowie na odebranie mi przeznaczenia. 
Sama nie wiem, jak znalazłam się w łazience. Otworzyłam szafkę. Wyrzuciłam z niej wszystko, tylko po to by znaleźć tą jedną rzecz. Alec myślał, że zabrał mi całą broń, żebym nie ćwiczyła, ale jeden bastion nigdy nie zostanie zdobyty przez mężczyzn - pudełko z podpaskami i tamponami. 
Pomiędzy nimi była jedna z moich ulubionych broni - leciutkie, ostre sztylety do rzucania. Cieniutkie, opakowane w papier podobny to tych z podpasek wyglądały jak jedne z nich, więc nikt nie mógł mnie ich pozbawić - nikt nie wiedział, że tu są. 
Wyciągnęłam jeden. Kiedy ostra krawędź przecięła gładko skórę na mojej dłoni poczułam, że to przeklęte serce w końcu mniej boli. Ten ból, który wypełniał moje ostatnie dni choć raz zmalał ! 
Niemal sapnęłam z ulgi. Z tyłu głowy słyszałam krzyk. To był Lucyfer, który próbował przywołać mnie do porządku. Wiedział, że jeśli przekroczę tą granicę to wszystko będzie zgubione, ale czy już nie jest za późno ?
Gładka linia przecięła całe przedramię i ramię. 
Tak ! Serce coraz mniej kuło ! Ból był mały. 
Pomyślałam o tym, jak Alec niósł mnie do pokoju przyciskając do swojej piersi, jakby bał się, że już nigdy mnie nie zobaczy, usłyszy.
Wściekły organ upomniał się po raz kolejny. A już było tak dobrze, tak błogo. Brak bólu i myśl o moim szatynie z anielskimi oczami. 
Nie. Nie dam sobie odebrać tego, co ja czuje. 
Cięcie na drugim ramieniu, które robiłam przy niemal groźbach ze strony głosu mojego przodka uspokoiło serce Vivien. 
Alec. Ciepłe, nieco blade, szczupłe ciało, które odkąd zniknął Jace przytulało mnie co noc. Pod osłoną nocy nie musiałam tak maskować ból więc te godziny po zmierzchu chciałam spędzać przytulona do niego. Bo go kochałam i chciałam, żeby to wiedział. Ja go kochałam za bardzo, żeby...
Ostry ból ukłuł mnie znienacka. Cała pierś paliła bólem tak ogromnym, jakby chciał wyrwać mi serce. Nieco za głębokie cięcie na udzie złagodziło go. 
Clary ! Zabijesz się ! - ryknął w moim umyśle Lucyfer. 
- I tak wszyscy umrzemy z ręki Jace'a - szepnęłam widząc jak mrok pochłania moją jasną łazienkę.
- Valentine ! Clary umiera w... - Usłyszałam krzyk byłego anioła zanim mrok pochłonął ostatnią jasną plamkę światła przed moimi oczami.